Jest 27 sierpnia 2008 roku. Siedzę sobie spokojnie w piaskownicy, lepię babki z Nikodemem - spokojne, leniwe letnie przedpołudnie. Do porodu mam jeszcze miesiąc (termin na 24 września), więc luz. Przy siedemnastej babce z piasku czuję nagle, że coś mi cieknie po nogach.
Oooooo, czyżby odchodziły wody? Nie wiem, z Nikodemem wody wcale mi nie odeszły, dopiero w trakcie porodu. Ale przecież wody odchodzą przeważnie nagle i chlustają a tutaj tylko takie byle co. Może mi się wydawało... Lepimy dalej jeszcze z godzinę.
W końcu zbieramy się do domu na obiad - Nikodem jeszcze wtedy jadał wszystko, co Mu się do buźki wcisnęło:) Konsumujemy posiłek, Nikodem tradycyjnie kładzie się na popołudniową drzemkę, ja zasiadam przed komputerem. Grywałam wtedy w Ikariama:) właśnie przymierzaliśmy się do kolejnego ataku na wroga, kiedy niespodziewanie znowu poczułam wilgoć między nogami. No nie, chyba jednak odchodzą mi wody:(
Myślę sobie - świetnie, powtórka z rozrywki: znowu jestem w domu sama (chłop w robocie gdzieś pod Warszawą), obok śpi półtoraroczne dziecko a mi odchodzą wody!!! Heloł!
Dzwonię do koleżanki, staje na wysokości zadania i za minutę jest u mnie. W międzyczasie Nikodem budzi się z drzemki, odstawiamy Go do Jej mamy, w pośpiechu pakujemy torbę i jedziemy do szpitala.
Jest godzina 15.00, wpadamy na porodówkę, szybkie badanie i trafiam na oddział. Wody odeszły prawie całkowicie, ale zero akcji porodowej:( Teraz dziecko musi się urodzić w ciągu 24h.
Pakują mnie do łózka, próbuję się uspokoić, ale wciąż myślę o Nikodemie, który został sam u mamy koleżanki. Do durnego starego nie mogę się dodzwonić. Koszmar:(
Robi się późno, przynoszą szpitalną kolację, nie mam na nią ochoty. Dodzwaniam się w końcu do tego cholernika, wrzeszczę, że ma natychmiast rzucać wszystko i wracać do domu, bo ja rodzę a Nikodem, biedactwo u obcych ludzi.
Wieczorny obchód nie przynosi nic nowego, wody wprawdzie odeszły, ale akcja porodowa się nie posuwa. Lekarze postanawiają czekać do rana. Świetnie:( Wciąż martwię się o Nikodema i te myśli nie pozwalają mi zasnąć. W końcu chyba jednak morzy mnie sen, bo o 5.00 rano budzą mnie nagle bóle porodowe. Wzywam lekarza.
Jest 28 sierpnia, godzina 6.00 rano, leżę na porodówce i myślę sobie, że przecież podobno drugi poród jest łatwiejszy więc będzie dobrze. Gówno prawda! Wcale nie jest łatwiejszy. Zwijam się z bólu przez trzy koszmarne godziny i dostaję szału, kiedy położna patrzy na mnie z pogardą i mówi:
- Przecież już rodziłaś, czego się drzesz? Za drugim razem jest łatwiej - zawsze mnie wzruszała ta empatia personelu medycznego:(
Moim zdaniem wcale nie jest łatwiej, boli dokładnie tak samo:( Wiesz tylko czego masz się spodziewać i panicznie boisz się tej powtórki z rozrywki.
W końcu następują bóle parte, są jak wybawienie. Wiem już, że za chwilę koszmar się skończy. Jednocześnie ciągle myślę o tym, że dziecko rodzi się o miesiąc za wcześnie. Czy wszystko będzie w porządku?
O godz. 9.45 na świat przychodzi moja najukochańsza Lenusia. Wszystko z Nią w porządku, ale ponieważ jest wcześniakiem od razu zabierają Ją do inkubatora. Jak przez mgłę czuję, że rodzi się łożysko.
Lekarz zabiera się do szycia. Proszę o podwójne znieczulenie, bo mam już wszystkiego dosyć i marzę tylko o tym, żeby zostawiono mnie w spokoju.
Telefon dzwoni jak opętany - w ciągu nocy wywalili mnie z położnictwa i przepisali na noworodki, nie wiedząc co robić z moimi rzeczami, przywleki mi całą torbę na porodówkę:)
- No dobra, wprawdzie nie można tu używać komórek, ale odbierz w końcu ten cholerny telefon - mówi szyjący lekarz.
Odbieram i mówię:
- Już:)
- Już?
- Już! Masz córkę!
Słyszę, że mi dziękuje i że płacze ze szczęścia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz