niedziela, 27 października 2013

Koszmarny 3 centyl

Pozostając w temacie lekarzy:
Nikodem od kilku lat utrzymuje się w siatce centylowej (zarówno wzrostem, jak i wagą) na trzecim centylu. Koszmarny ten centyl spędza nam sen z powiek i zmusza mojego pediatrę do ciągłego kontrolowania rozwoju dziecka:)
W zasadzie jestem z tego bardzo zadowolona, bo dziecię moje jest raz na rok czy dwa przebadane kompletnie od stóp do głów.
Poza standardową morfologią z rozmazem, badaniem tarczycy, sprawdzeniem poziomu glukozy oraz badaniem ogólnym moczu, tym razem doczekaliśmy się także kilku innych badań. Jednym z nich było badanie kału na obecność pasożytów. Wynik oczywiście ujemny - jaj i cyst pasożytów nie znaleziono. Morfologia oczywiście w normie - ani śladu anemii, co przy nieco monotonnym jadłospisie Nikodema zakrawa niemal na cud:) Poziom cukru we krwi książkowy, podobnie jak wyniki TSH.
Zdezorientowana nieco świetnymi wynikami pediatra wypisała skierowanie na RTG nadgarstka w celu zbadania wieku kostnego.

Wiek kostny – jedna z metod określenia tzw. wieku biologicznego dziecka na podstawie oceny dojrzewania jego kości.
Wiek biologiczny jest ogólnym miernikiem poziomu rozwoju dziecka. W tym celu wykonuje się zdjęcie rentgenowskie nadgarstka kończyny górnej niedominującej (zwykle lewej) i porównuje się obraz rozwoju kości ze specjalnym atlasem. U noworodków i niemowląt można również w tym celu wykonać zdjęcie rtg kolana.
Za pomocą wieku kostnego, stosując odpowiednie tabele lub programy komputerowe możliwe jest obliczenie wzrostu, jaki osiągnie dziecko w życiu dorosłym. Jest to również badanie przydatne w diagnostyce zaburzeń wzrastania.

źródło: Wikipedia

Nikodem był oczywiście zachwycony całą procedurą wykonywania zdjęcia rentgenowskiego: ustawianiem komputera, przywdziewaniem ołowianego fartucha no i oczywiście samym zdjęciem rodem z najlepszych horrorów:)


Wynik badania to wiek kostny określony na poziomie 5,5 roku, czyli w zasadzie w normie, gdyż przyjmuje się 2-letni margines tolerancji.
Jednym słowem, dziecko jest zdrowe, rozwija się prawidłowo, a Jego niski wzrost wynika po prostu z uwarunkowań genetycznych.
Jestem uspokojona:)

post signature

sobota, 26 października 2013

Choroby zakaźne

Ostatni tydzień spędziłam na bardzo intensywnym chorowaniu. Ja, która nigdy w życiu nie byłam u lekarza internisty! No dobra, raz w życiu byłam, bo mi się skończyło ustawowe 60 dni w roku zwolnienia na dziecko i musiałam wziąć zwolnienie na siebie.
Wszystko zaczęło się od bólu gardła i umiarkowanej gorączki. Pomyślałam sobie: jesień, sezon chorobowy, przeziębienie, normalna sprawa. Niestety, z dnia na dzień (a właściwie z nocy na noc) ból gardła przybierał na sile, a gorączka rosła. Jeden z migdałów zrobił się intensywnie czerwony, aż pewnej nocy powiększył się do rozmiarów orzecha włoskiego.
Inteligentnie stwierdziłam, że bez lekarza niestety się nie obędzie i zaczęłam nawet podejrzewać u siebie świnkę:) Prawa strona gęby spuchła mi do niewyobrażalnych rozmiarów, gorączka nie mijała, leki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe pomagały dosłownie na kilka minut. Dodatkowo doszły kłopoty z przełykaniem. Chcąc, nie chcąc musiałam udać się do lekarza:)
Pani doktor patrzyła w osłupieniu na moją nieco pustawą kartę pacjenta... Obejrzawszy moje gardło wykluczyła świnkę i zdiagnozowała ostre zapalenie gardła i migdałków (a właściwie jednego migdałka). Przepisała antybiotyk i dała skierowanie do laryngologa.
Przez trzy dni leżałam w łóżku i wyłam z bólu. Każde przełknięcie śliny sprawiało niewyobrażalny ból, łykanie antybiotyków i innych leków było praktycznie niemożliwe. Antybiotyk musiałam rozpuszczać w wodzie i każdą taką rozpuszczoną dawkę przypłacałam odruchem wymiotnym. Wymiotować oczywiście nie miałam czym, bo o jedzeniu czegokolwiek w ogóle nie było mowy. Żołądek skręcał się z głodu, wątroba nawalała od nadmiaru leków, temperatura skakała z 38 na 35 stopni i ogólnie było bardzo, bardzo, bardzo  do dupy!
Po kilku dniach niewyobrażalnej mordęgi, miałam tego wszystkiego serdecznie dosyć. Na dokładkę, trzeciego dnia choroby w opuchniętym przełyku utknęła mi na amen tabletka pyralginy! Zaczęłam szukać w internecie sposobów na pozbycie się zalegającej i za cholerę nie rozpuszczającej się tabletki oraz domowych metod na ból gardła. I w końcu znalazłam:) Sposób niemalże doskonały, czyli płukanie gardła wodą utlenioną! Łyżeczkę  3% wody utlenionej miesza się z połową szklanki letniej wody i tym specyfikiem płucze się obolałe gardło!
Płukanka zadziałała już za drugim razem i przyniosła mi wielką ulgę. Jednocześnie zaczął też działać antybiotyk i od tego momentu było już tylko lepiej:) W końcu mogłam zacząć przyjmować pokarmy. Na początku były to pokarmy w postaci płynnej, czyli wszelkiego rodzaju kisiele, budynie i inne kaszki. Przy okazji pragnę bardzo polecić kisiel o smaku żurawinowym - jest świetny:)
Po około pięciu dniach na wewnętrznych stronach dłoni i stóp pojawiły mi się wodniste pęcherze, które po kolejnych dwóch dniach zaczęły wysychać i się łuszczyć. Jednocześnie wierzch dłoni wysypało mi drobną, czerwoną wysypką. Do dzisiaj skóra z dłoni i stóp schodzi mi wielkimi płatami i dzięki temu wiem, że przebyta przeze mnie choroba była po prostu najnormalniejszą w świecie szkarlatyną, potocznie nazywaną płonicą:)
Na szczęście ewentualne powikłania po szkarlatynie nie są tak straszne, jak te po śwince i to mnie bardzo cieszy. Zastanawiam się tylko, skąd ja sobie tę szkarlatynę wynalazłam i czy nie zaraziłam nią dzieci... No cóż, czas pokaże.

post signature

sobota, 19 października 2013

Apetycik i inne suplementy

Od firmy Biogened otrzymaliśmy niedawno do przetestowania kilka suplementów diety dla dzieci. Były to lizaki na gardło, suplement witaminowy Rutimal, wzmacniający syrop z czarnego bzu oraz Apetycik dla niejadków.


Na pierwszy ogień poszły oczywiście lizaki:) Nie wiem, czy łagodzą objawy bólu gardła, bo dzieciaki zjadły je nie czekając na ból. Niemniej jednak mają bardzo przyjemny, słodki smak.
Rutimal natomiast ma, jak dla mnie, zbyt mocno malinowy smak i do tego jest chyba nieco za słodki. Ale dzieciakom smakuje:)
Najbardziej przypadł mi do gustu Sambucus, czyli syrop z czarnego bzu. Jest lekko kwaskowy i bardzo smaczny. Dzieciaki piją go chętnie i jak na razie nie chorują:)
Syropów na apetyt Nikodem przetestował już tysiące. Żaden z nich w zasadzie nie przyniósł pożądanego rezultatu. Jeśli chodzi o Apetycik, to na razie też nie widzę jakichś oszałamiających wyników, choć muszę przyznać, że coś jakby drgnęło:) Ale zostało nam jeszcze pół butelki do spożycia...

A na koniec ciężki dowcip Nikodema o zdrowiu:
Dziecko moje nagle dostało gwałtownego ataku kaszlu. Kaszle, kaszle i kaszle i przestać nie może. Patrzę na Niego z coraz większym przerażeniem w oczach. Po chwili uspokaja się i mówi:
- Nic mi nie jest Mamo. Trochę się tylko zakrztusiłem, ale już jest spoko.
Oddycham z ulgą. Ufffffffffff
- Tylko trochę mnie nerka kłuje.
Przerażenie momentalnie wraca ze zdwojoną siłą!
- Jak to nerka??? Skąd nerka???
Na to Nikodem uśmiecha się radośnie i spokojnie stwierdza:
- Żartowałem Mamo! Ja nawet nie wiem, gdzie jest nerka:)
Ten dzieciak przyprawi mnie kiedyś o zawał...
post signature

sobota, 12 października 2013

Poślij sześciolatka do szkoły a potem...

Jestem zdecydowanie przeciwna posyłaniu do szkół sześcioletnich dzieci. Moim zdaniem, pani "Szumidokołalas" zamiast wydawać miliony z moich podatków na durne spoty reklamowe, powinna skupić się na faktycznym przystosowaniu szkół podstawowych i nauczycieli na przyjęcie dzieci sześcioletnich. Tymczasem reforma leży sobie i kwiczy a pani minister dumnie przedstawia w telewizji dopasowane do swoich potrzeb statystyki.
Pomijając jednak wszelkie kwestie typu: nieprzystosowanie dziecka, nieprzystosowanie szkoły, kompletne nieprzygotowanie nauczycieli na pracę z dziećmi sześcioletnimi i inne argumenty, które zostały przemaglowane już tysiące razy, poruszę dzisiaj problem czysto praktyczny!
Problem ten to opieka nad dzieckiem. Z tą trudną kwestią zetknęłam się już pierwszego dnia szkoły! Co zrobić? Pracującym rodzicom nie pozostaje nic innego, jak tylko wziąć urlop! Uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego, godzinka apelu, godzinka spraw organizacyjnych i do domu. Nauczyciele i uczniowie mają wolne.
Kolejny tydzień (w porywach do dwóch) września to całkowity chaos w planie lekcji. Nauczyciele pracują po dwie godziny dziennie, nikt nie potrafi powiedzieć, co będzie jutro i kiedy wreszcie zostanie ustalony ostateczny plan lekcji. Kolejne dni urlopu uciekają, świetlica nie działa, obiady nie są wydawane, ogólna rozpierducha trwa.
Pod koniec września kolejny dzień wolny od zajęć lekcyjnych - akcja "sprzątanie świata". W założeniu może i dobra, z praktyką różnie bywa:) Niemniej jednak jest to kolejny dzień wolny, bo dwie godziny lekcyjne (czyli 1,5 godziny zegarowej) ciężko nazwać dniem pracującym.
Tymczasem niepostrzeżenie nadchodzi październik a wraz z nim tzw. dzień nauczyciela (poprawnie: Dzień Edukacji Narodowej, choć sami nauczyciele rzadko o tym wiedzą). Od kilkunastu lat dzień ten ustawowo wolny jest od zajęć dydaktycznych. Dla większości nauczycieli oznacza to po prostu kolejny dzień wolny, a dla zwykłego obywatela mającego do dyspozycji jedynie 26 dni urlopu w roku, następny dzień, w którym kombinuje, jakby tu zapewnić dziecku opiekę.
Co więcej: dzień wcześniej lub później wypada urządzić akademię, która jest kolejnym powodem do skrócenia lub wręcz odwołania lekcji! No i mamy następny dzień urlopu w plecy...
Dalej jest tylko gorzej. Listopad wprawdzie wypada ulgowo, ale nie daj boże, jeśli 1 lub 11 wypada w czwartek lub we wtorek. Wtedy znowu poprzedzający dane święto poniedziałek lub następujący po dniu świątecznym piątek jest przeważnie wolny. Umożliwia to rozporządzenie dające dyrektorom szkół do dyspozycji 10 dodatkowych dni wolnych do ustalenia w związku z organizacją pracy szkoły.
O grudniu nawet nie wspomnę, bo szkoda słów. Od stycznia znowu następuje kupa wolnego począwszy od ferii zimowych, poprzez rekolekcje, ferie wielkanocne, dni wolne z okazji egzaminów zewnętrznych (najpierw próbnych a potem zasadniczych) na dwumiesięcznych wakacjach kończąc.
Do tego wszystkiego dodać należy różne święta okolicznościowe typu: dzień chłopaka, dzień kobiet, mikołajki, andrzejki, walentynki, ostatki, zapusty, odpusty i inne chuje-muje...
Nawet jeśli wszystkie dni wolne wymagające opieki nad dzieckiem pomnoży się przez dwójkę pracujących rodziców (26x2=52), to i tak nie wystarczy to nawet na połowę dni wolnych od zajęć lekcyjnych. Dla rodziców nie posiadających niepracujących i nudzących się w domu babć i dziadków gotowych z uśmiechem na ustach zapitalać w te i nazad co dwie godziny, albo rzucających wszystkie swoje zajęcia i poświęcających się opiece nad wnukami, kalendarz roku szkolnego jest absolutnie nie do ogarnięcia!
Wypadałoby powiedzieć: Poślij sześciolatka do szkoły a potem zwolnij się z pracy, żeby się nim zająć! Totalna paranoja!


P.S. Moje starsze dziecko poszło do szkoły w wieku lat siedmiu! Moje młodsze dziecko również pójdzie do szkoły w wieku lat siedmiu, chyba że samo zdecyduje inaczej!

post signature

piątek, 11 października 2013

Pasowanie na ucznia

Ojejku, jejku, jejku!!! Zaniedbałam się ostatnio skandalicznie zarówno w pisaniu, jak i w czytaniu! I muszę przyznać, że tego czytania Waszych blogów i śledzenia Waszego codziennego życia brakuje mi najbardziej!
Zaniedbałam się, bo coraz bardziej brakuje mi czasu, bo wciąż coś się dzieje, bo wrzesień, bo jesień, bo szkoła, bo lekcje, bo zajęcia dodatkowe, no i wreszcie bo badania.
Ale o badaniach będzie kiedy indziej! Dzisiaj będzie o uroczystości pasowania na ucznia:)
Miła ta impreza miała miejsce przed trzema godzinami i muszę przyznać, że bardzo mi się podobała:)

Było uroczyste ślubowanie, wręczanie legitymacji szkolnych oraz dyplomów przez panią dyrektor i świetnie przygotowane przez starszych uczniów przedstawienie.

Na koniec obowiązkowo kilka pamiątkowych zdjęć z klasą i z wychowawczynią i można było iść do domu:)

Chyba polubię szkolne uroczystości...

post signature
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Drukuj