No i mamy luty. Pogoda piękna, słoneczko świeci, tylko mróz taki, że prawie zęby wybija. Ubieranie rano bachorów do przedszkola kosztuje mnie mnóstwo zdrowia i nerwów:)
To samo przy rozbieraniu w przedszkolu. Tam jest nawet gorzej, bo sama jestem okutana w trzy tony ciuchów i zanim towarzystwo ogarnę, pot mi się strumieniami leje po dupie. A temperaturkę to oni tam mają w tym przedszkolu, oj mają:( Ciepłownia koksu nie żałuje. Bardzo niezdrowy klimat dla dzieci, ale przykręcić podobno nie idzie.
Przy odbieraniu łupieży tradycyjnie lamenty, że Nikodem znowu nic nie zjadł. Synuś oczywiście od razu prostuje, że to nieprawda, bo przecież zjadł całą kromkę suchego chleba, nawet ze skórą!!! I Danonka przecież zjadł i herbatę nawet całą wypił! No po prostu full wypas.
Jakiś kolega, Kacper chyba, woła za Nim, żeby posprzątał po sobie układankę, na co mój potomek ze stoickim spokojem odpowiada:
- Dzisiaj pozwolę Tobie posprzątać.
I już Go nie ma.
W domu na szczęście zjada całą miskę ciepłego rosołu. I zaraz potem każe mi produkować dla siebie maskotkę - samochód. No więc po raz kolejny, znaną już i wypróbowaną metodą, odwalam artystyczne rękodzieło:
Trochę koślawo wyszło, ale nie szkodzi. Nikodem uszczęśliwiony, od razu chce się pakować do łóżka z nową przytulanką. Prawie siłą zaciągam Go jeszcze do wanny i zmuszam do umycia zębów:)
Teraz łupieże leżą grzecznie w łóżeczkach, każde przytula swoją maskotkę i oglądają bajkę. Błoga cisza i spokój. Udaję, że nie słyszę, kiedy Nikodem mówi, że jutro uszyjemy żółwika:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz